Podróże w czasach zarazy

Lecieć czy nie lecieć?

Czy mieliście kiedyś tak, że wszystkie znaki na niebie wskazywały, że Wasz wyjazd nie powinien się odbyć, że macie nie wsiadać do samolotu, a jak to zignorujecie to popamiętacie? Tak było w moim przypadku szykując się na wyprawę w marcu 2020 po południowej Australii, podczas gdy los zesłał na świat koronawirusa.

Trzy bilety do Perth

Do ilu razy sztuka? Pytałam samą siebie, kupując kolejny bilet do Perth na marcową wyprawę grupową. Wszystko dopięte na ostatni guzik, reszta ekipy już na miejscu, a ja dalej nie wiem czy lecę?

Pierwszy bilet, przez Chiny, kupiłam na 3 tygodnie przed wyprawą – anulowany z powodu koronawirusa. Był styczeń 2020, wirus rozwijał się w okolicach chińskiego Wuhan, cały świat wierzył, że to chwilowe i gdzie się urodziło, tam zginie. Niestety, COVID okazał się silniejszym zawodnikiem niż przypuszczano i dosyć szybko przeniósł się za granicę.

Pomyślałam, nie odpuszczę, polecę inną linią z nadzieją, że odzyskam pieniądze za anulowany lot. Zabookowałam kolejny, tym razem przez Katar. Pieniądze zeszły z konta, ale system przewoźnika padł i w konsekwencji transakcja nie została zrealizowana.

Oszczędności coraz mniej, a biletu jak nie było tak nie ma. Nie poddaję się! „Do trzech razy sztuka” mówią. To samo połączenie, inny pośrednik – tym razem się udało, ale czy to dobrze? Kolejne ofiary koronawirusa we Włoszech, Iranie i Korei. Może lepiej nie lecieć?

Kto nie ryzykuje ten nie pije szampana, lecę!

Zazwyczaj pod uwagę biorę pozytywne scenariusze, dlatego anulowanie, czy przełożenie wyjazdu wydawało się absurdalne. Ostatnia prosta – lotnisko we Wrocławiu. Spakowana, z biletem w garści, dotarłam na check-in. Lot do Monachium (bo tam miałam mieć pierwszą przesiadkę) został odwołany. Lekki stresik się pojawił, przyznaję, ale czekałam spokojnie na alternatywne połączenie. Szczęśliwie, po 3 godzinach oczekiwania oraz 23 godzinach lotu wylądowałam w Perth.

Zarażeni na pokładzie samolotu

Większy stres wkradł się jednak na miejscu. Utknęliśmy w samolocie, gdyż jeden z pasażerów miał objawy koronawirusa. Ekipa poprzebierana w skafandry, wzięła delikwenta pod lupę i po 2 godzinach opuściliśmy samolot. Na lotnisku już bez większej paniki i nawet bez sprawdzania temperatury. Kilka rutynowych pytań odnośnie podróży przez ostatnie 14 dni i tyle.

Byłam wykończona jak pies. Jednakże, nie przepuszczając zakupów w Duty Free, udałam się do hotelu zmyć resztki stresu i czekałam na Paulinę, naszą liderkę wyjazdu.

Korono-panika

Trip był bajeczny. Aktywny relaks, digital detox i świetna zabawa… dopóki nie złapałyśmy internetu!

W pewnym momencie dotarła do nas fala informacji o nowych zachorowaniach, obostrzeniach, o tym, że Polska zamyka granice! Musiałyśmy się obudzić z tej beztroski i szybko zmodyfikować scenariusz wyprawy.

Każda z nas miała inne plany. Marta chciała jechać na Uluru, Aśka wrócić do Sydney i zwiedzać okolice, znaleźć pracę i zostać na kolejnych kilka miesięcy w Australii, a ja miałam za kilka dni lot do Berlina z Adelajdy. Wszystkie miałyśmy się rozstać właśnie w Adelajdzie, spędzając tam jeszcze kilka nocy, a tu nagle BANG! Koronawirus pokrzyżował nam plany!

Wirus wdarł się do Australii, granice stanów powoli zaczęły się zamykać, loty międzymiastowe stopniowo zostawały odwoływane. Nie wiedziałam co robić dalej, kolejny bilet stracony. Nie było jednak na co czekać. Jednogłośnie zdecydowałyśmy, że zawijamy jak najwcześniej do Melbourne, by stamtąd oczekiwać na akcję lotu do domu.

Lot z Bali

Opcji było kilka: dolecieć, póki jest to możliwe, gdzieś do Azji i stamtąd łapać lot do domu lub czekać aż LOT zabierze nas bezpośrednio z Australii. Nikt na to jednak nie liczył. Przecież LOT od dawien dawna nie lata na Antypody. Długo nie myśląc kupiłam bilet na lot z Bali do Warszawy i wszystko byłoby super, gdyby nie nowe regulacje rządu indonezyjskiego o posiadaniu wizy i zaświadczenia lekarskiego pod rygorem niewpuszczenia na lotnisko.

Wszystko działo się bardzo szybko. W niedzielę poszłam do lekarza po zaświadczenie. Dokumenty wraz z listem Ambasady Polski w Dżakarcie wydrukowałam, by w poniedziałek rano Konsul wydał zgodę na wjazd do kraju. Popołudniu miałam wsiąść w samolot na Bali.

Niestety, obserwując relacje innych z podobnym pomysłem, ten plan mógł się nie udać, bo czy Konsul da pieczątkę zależało wtedy od jego „widzimisię”.

Pierwszy samolot LOT-u w Sydney

Tymczasem w nocy, w przeddzień wyjazdu na Bali, LOT zrobił wszystkim niespodziankę i uruchomił akcję lotu do domu na trasie z Sydney do Warszawy. Choć to oznaczało inwestycję kolejnych tysięcy złotych na nowy bilet, tak nic innego już się wtedy nie liczyło. Trzeba było za wszelką cenę wrócić do domu. UDAŁO SIĘ! I ja i Aśka kupiłyśmy bilety. Byłyśmy wtedy w Melbourne, więc pojawił się kolejny problem – jak tu się dostać do Sydney?! W mediach pogłoski, że za chwilę zamykają granicę stanu Victorii i New South Wales. Anulowanych jest też większość samolotów międzymiastowych. Nie czekając długo, zorganizowałyśmy transport samochodem i w 8 godzin byłyśmy już w Sydney, gdzie mogłyśmy przeczekać spokojnie kilka dni na lot do Warszawy.

Uff, dotarły

Na szczęście, wszystko dobrze się skończyło. Lot się odbył (choć był overbooking i kilka osób się nie załapało), wróciłyśmy bezpiecznie do domów, poddałyśmy się kwarantannie, a co najważniejsze, żadna nie miała objawów koronawirusa.

Mimo wszystko miałyśmy dobry timing. Gdyby ten trip odbył się tydzień później, utknęłybyśmy, gdzieś w południowej Australii. Zamknięcie granic stanów, restrykcje kempingów, znikające produkty z półek sklepowych – tego na szczęście udało się uniknąć.

Keep dreamin’

Tę historię można podsumować tak, że ktoś zjadł nietoperza i połowie ludzkości wywrócił się świat do góry nogami. Liczymy na to, że wszystko powróci na stare tory, nieśmiało odliczając czas do momentu, w którym znów zobaczymy na lotnisku piękne 3 słowa „Go To Gate”.

Bądźcie zdrowi!

pierwszy samolot LOT-u na lotnisku w Sydney

Autor

Martyna
Customer Experience Designer w Summer Creek

Entuzjastka podróży, zakochana w Australii od pierwszego wejrzenia. Ambitna web designerka, po uszy zaangażowana w każdy projekt. To ona tworzy look & feel Summer Creeka, dbając o najdrobniejsze detale. Gorące regiony Australii kocha najbardziej, w szczególności tropikalne Queensland, gdzie spędziła ostatnie 3 lata. Nie znosi gotować ale piecze całkiem nieźle. Pomysł na wieczór – malajska Laksa i australijski rum przy zachodzie słońca.